Kalifornijskie miasteczko Virgin River leży u podnóża gór, w cieniu strzelistych sekwoi.
Tak to czasami bywa, że gdyby nie wznowienie danej książki czy gdyby nie jej ekranizacja, pewnie nawet nie wiedziałabym o jej istnieniu. A często się zdarza, że to lektury wobec których nie miałam większych planów są intrygujące i warte poznania. Bo przecież nie bez powodu pokuszono się o przełożenie na duży ekran "Słońca po burzy", książki, która dowodzi powyższym argumentom - wydana wcześniej nigdy mnie nie zainteresowała a dziś jednak cieszę się, że mogłam spędzić w jej towarzystwie kilka przyjemnych godzin.
Spokojna, lekka, trochę zdystansowana na początku historia to nic innego jak pierwowzór serialu, który znamy pod tytułem Virgin River. To nazwa miasteczka będącego istotnym miejscem wszystkich wydarzeń oraz miejsca, które przyciąga do siebie pokiereszowanych przez życie bohaterów. Osobiście najpierw zapoznałam się serialową wersją, dopiero później sięgnęłam po książkę, ale nie zderzyłam się ze spojlerami, które mogłyby zakłócić mi przyjemność z czytania czy oglądania. Właściwie obie te wersje dobrze siebie uzupełniają.
To historia małomiasteczkowej społeczności, która nigdzie się nie spieszy, powoli snuje swoje życie, jest życzliwa dla wszystkich swoich sąsiadów oraz otwarta dla przybyszy. To miejsce, w którym wielu z nas miałoby ochotę się znaleźć uciekając od ponurej rzeczywistości. I właśnie tak zrobiła Mel, porzucając życie w wielkim mieście, szpital i pełną anonimowość na rzecz malowniczego miejsca w którym każdy zna każdego. Przynajmniej takie było zamierzenie, ponieważ na miejscu kobieta zastała podupadły dom, paskudną pogodę oraz niechęć ze strony miejscowego lekarza, nowego współpracownika. Chciała więc wrócić tam skąd przybyła, ale Virgin River rządzi się swoimi prawami i Mel szybko przekonała się, że w tym miejscu dopiero rozpocznie się jej prawdziwa historia.
Książka jest lekka, przyjemna i zupełnie nieskomplikowana. Nie spotkamy tutaj charyzmatycznych bohaterów, którzy z miejsca zapadną w naszej pamięci, emocje również nie uderzają w czytelnika z dużą siłą. To po prostu przyjemna powieść obyczajowa z nutą romansu w tle, niezobowiązująca, ale za to idealna na popołudniowy relaks, bo ma w sobie coś takiego, że brak konkretnych detali nie przeszkadza w przerzucaniu kolejnych stron. Owszem, książka aż prosi się o dopracowanie, bo drzemie w niej ogromny potencjał, ale nie mogę jednocześnie stwierdzić, że była zła, bo podchodząc do niej bez żadnych oczekiwań po prostu otrzymałam sympatyczną lekturę na leniwe popołudnie.
"Słońce po burzy" to leniwa opowieść o małomiasteczkowym życiu, które potrafi zaskoczyć w najmniej spodziewanym momencie. Lekka, przyjemna, niosąca radość oraz nadzieję lektura przypomina romantyczne powieści pisane dawno temu, gdzie na pierwszym planie królowała przede wszystkim proza życia. Nie ma więc większych dramatów, nie ma wyciskaczy łez, ale są sympatyczni bohaterowie oraz ich przygoda, która przenosi się do kontynuacji, której osobiście już nie mogę się doczekać. Czasami takie czasoumilacze są potrzebne, szczególnie po ciężkim dniu, więc ja pozostaję wierna prozie Robyn Carr, ale jednocześnie przestrzegam Was, że nie jest to lektura wysokich lotów.
Też się cieszę ze wznowienia i nie mogę się doczekać kontynuacji.
OdpowiedzUsuńNa pewno zachęca mnie to, że powieść potrafi zaskoczyć.
OdpowiedzUsuńWygląda ciekawie, na pewno będę mieć ją na uwadze, gdy przyjdzie do mnie ochota na tego typu historie :)
OdpowiedzUsuńAkurat taka pozycja na wakacje :)
OdpowiedzUsuńPrzymierzałam się do serialu, ale nie miałam pojęcia, że jest na podstawie książki! Ale czasem warto sięgnąć po pozycję, która jest lekka, niewymagająca i która po prostu umili czas, więc zapamiętam tytuł!
OdpowiedzUsuń