Tytuł: Dzień, w którym umarłam
Tytuł oryginału: Lilim 2.10.2003
Wydawnictwo: Harlequin/Mira
Liczba stron: 380
Diletta Mair właśnie rozpoczyna ostatnią klasę liceum, ma niewielkie grono przyjaciół i kochaną mamę, która niestety uparła się na drugie zamążpójście. Jednak dziewczyna nie jest typową nastolatką, ponieważ ma osobliwy dar pozwalający jej dostrzegać duchy. Nie wydaje się jednak przejęta z tego powodu. Mimo wszystko jej życie zaczyna się stopniowo zmieniać od czasu przypadkowego zderzenia z Aloisem, tajemniczym chłopakiem. A kiedy dziewczyna umiera dokładnie drugiego października dwa tysiące trzeciego roku na własne oczy przekonuje się, że dotychczasowe wyobrażenia o aniołach były złudne, a demony zaczynają odgrywać kluczową rolę w jej nowym życiu. Czy Diletta odnajdzie się w nowej sytuacji?
"Przecież w głębi duszy mnie podziwiasz."
Diletta to ciekawa postać, która potrafi szybko przekonać do siebie czytelnika. Chociaż ja miałam pewne opory przed całkowitym polubieniem postaci, ponieważ odniosłam wrażenie, że nie jest miejscami wystarczająco dojrzała. Przez znaczną część książki byłą wzorową postacią, ale przychodziły momenty, kiedy strachliwie chowała się za innymi, drżała z przerażenia, płakała i piszczała. Niestety, ale dla mnie to oznaka słabości, a wolę mocniejsze bohaterki. Faktem jest jednak, że to nie dziewczyna króluje w powieści, a sam Alois, denerwujący, irytujący, budzący chęć mordu swoimi docinkami, ripostami i sarkazmem z górnej półki. Ale za to przyciąga uwagę i właściwie nie sposób go nie lubić. Bohater z krwi i kości, opryskliwy i zadziorny broniący się rękami i nogami przed uczuciem do Diletty, która nie pozostaje mu dłużna. Tych dwoje wprowadza do książki pełnie życia, dość mocnego i miejscami wulgarnego zważając na fakt, że obydwoje obrzucają się wyzwiskami bez cenzury.
Autorka chociaż odwołuje się do dwóch granic - dobra i zła - utożsamiając je z niebem i piekłem, tak naprawdę skupia się w całości na zbudowania świata demonów. Temat aniołów pojawił się w zaledwie kilku kwestiach i ani razu nie nawiązano do budowy ich świata. Nie martwcie się, książka takim zabiegiem tylko zyskała na swojej wartości, bo przestrzeń zamieszkana przez Lilim (tak nazwano diabły) wykreowana została od samego początku i całkowicie zerwała z przyjętymi dotychczas poglądami. Pojawiły się nazwy, miejsca, rangi i grupy a demoniczny świat nabrał zupełnie innego wymiaru społeczności. Okazało się, że życie po życiu to w rzeczywistości niekończąca się praca. Tym samym coś typowego przedstawiono w całkiem nietypowy sposób, a co ważne naprawdę ciekawy, o którym aż chce się czytać. Mnie to wszystko kupiło i dałam się wciągnąć w historię z przyjemnością.
"Dzień, w którym umarłam" wprowadza pierwszoosobową narrację z podziałem na Dillettę i Aloisa.
"Co za koszmar. Nie potrafisz nawet poprawnie trzymać broni."
Bałam się tego tytułu, bo nie mogłam oprzeć się wrażeniu podobieństwa do mojej ukochanej książki Lauren Oliver "7 razy dziś". Na całe szczęście podobieństwo okazało się złudne i te dwie książki nie mają ze sobą nic wspólnego. "Dzień, w którym umarłam" jak na debiut autorki wypadł naprawdę dobrze, czytało mi się rewelacyjnie, szybko i wcale się nie wynudziłam, co uważam za nie mały sukces. Bohaterowie całkowicie mnie kupili, bo wyrażali siebie bez owijania w bawełnę. Lekki, pozytywny humor zagościł na stronach książki, pojawił się miły wątek romantyczny, więc czego chcieć więcej? Ja się czuję mile zaskoczona i nie żałuję w żadnym stopniu swojego wyboru.
Ocena: 4/6
Za możliwość przeczytania serdecznie dziękuję Wydawnictwu Harlequin/Mira.