Jeśli zajrzysz do środka, musisz umrzeć.
O tym, że Chris Carter jest kryminalnym mistrzem nie muszę nikogo przekonywać. To autor z nieograniczoną wyobraźnią, świetnym stylem oraz wewnętrzną intuicją, która pozwala mu wodzić czytelnika za nos od pierwszej do ostatniej strony.
Zazwyczaj nie jestem fanką długich serii i już przy trylogiach zaczynam marudzić. Są jednak wyjątki, które przyjmuje z otwartymi ramionami. Nie męczy mnie więc wieść, że Carter wciąż pisze swoją serię i nie zamierza jej szybko kończyć a jedenasty tom cyklu jest równie dobry co pierwszy, co tylko dowodzi talentu autora i jego precyzji tworzenia zawiłych, nieustannie intrygujących fabuł.
Serię łączy jeden bohater, niezwykła osobowość. Losy Roberta Huntera miałam przyjemność śledzić od samego początku i wraz z nim przeżywałam wszystkie wzloty i upadki. Mało jest bohaterów tak mi bliskich, więc z przyjemnością powracam do ulubieńców a w tym przypadku rozmyślam nawet o nowych przygodach Huntera nim pojawi się zapowiedź nowego tomu. Kryminały od zawsze były moim najlepszych gatunkiem, ale nie jest łatwo trafić na postać prowadzącą śledztwo, która nie zamęcza swoim życiem prywatnym czy ciężką, wręcz odstręczającą osobowością. Tutaj tego nie ma, Robert nie jest destrukcyjny, ma w sobie zadatki na sympatycznego faceta, który co prawda został pokiereszowany przez życie, ale to jedynie dodało mu pazura.
O plusach głównego bohatera mogłabym się rozpisywać jak świat długi i szeroki, bo przecież znamy się już przez jedenaście tomów. Szmat czas! Skupmy się więc na fabule, ponieważ przy tak długim cyklu od razu nasuwa się myśl czy nie będzie już schematów. Są, nie będę ukrywać. Carter podąża znaną sobie ścieżką, powiela niektóre zbrodnie, odnosi się do motywów, które już wcześniej wykorzystywał. Mimo to nie natykamy się podczas czytania na przewidywalne momenty czy przestoje w fabule - o nie! Autor wciąż nas zaskakuje, wciąż wpędza w ślepe zaułki, buduje wspaniały klimat, tworzy gęstą atmosferę i nie zapomina o fabularnych twistach.
Tym razem Carter odchodzi od brutalności na rzecz intensywnego napięcia. Pozwala czytelnikowi wraz z Angelą Wood wertować dziennik mordercy i tworzy opisy tak sugestywne oraz namacalne, że czytelnik sam czuje się jak ofiara na celowniku. Rewelacja! "Dziennik śmierci" wciska w fotel, szokuje i manipuluje umysłem czytającego na całego a ja, wielka fanka podobnych historii, mogę tylko napisać - to było bardzo, bardzo dobre. Książkę znajdziecie tam, gdzie inne kryminały, na półkach księgarni Taniaksiazka.pl
No skoro odchodzi od brutalności to może spróbuję, bo póki co opisy jak dla mnie były za mocne (plus dla autora za plastyczność, ale po nocach nie spałam) ;)
OdpowiedzUsuńSkoro wciska w fotel to jestem jak najbardziej na tak.
OdpowiedzUsuńZastanowię się jeszcze nad tą książką, a na razie bardziej mnie ciągnie do innych gatunków literackich.
OdpowiedzUsuńTytuł zanotowany :)
OdpowiedzUsuńTen początkowy cytat trochę straszy... :D Ale recenzja bardzo zaciekawia.
OdpowiedzUsuń